A gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać… w Izery? Tak spełniło się marzenie dwóch warszawiaków!

Izery to nazwa Gór Izerskich, zachwycającego krajobrazami pasma górskiego na Dolnym Śląsku. Kilka lat temu zakochali się w nich Łukasz Witkowski i Piotr Lichniak, którzy zdecydowali się porzucić wielkomiejskie życie w Warszawie. Kupili budynek dawnej ewangelickiej szkoły w niewielkich Kwieciszowicach. Po renowacji zmienił się w dom gościnny “Kwieci”, w którym życie toczy się w stylu “slow”, a także w trosce o przyrodę, lokalne dziedzictwo i więzi społeczne. Rozmawiamy o stworzonym przez nich miejscu, jego architekturze i polskim designie.

Tomasz Kobylański: W Warszawie prowadziliście całkiem normalne życie, pracując w nieruchomościach i IT. Dlaczego zdecydowaliście się je porzucić i wyjechać na stałe właśnie w Izery, a właściwie do niewielkiej wsi Kwieciszowice, gdzie kupiliście budynek przedwojennej niemieckiej szkoły?

Piotr Lichniak: Przede wszystkim po to, aby uciec przed pędem życia. Wiedzieliśmy od początku, że wybierzemy jakieś miejsce w górach, które kochamy. Do podjęcia ostatecznej decyzji zainspirował nas jednak program telewizyjny “Daleko od miasta”, w którym zobaczyliśmy, że ludzie mogą żyć poza miastem i odnaleźć się na nowo żyjąc na wsi. To właśnie w góry zawsze jeździliśmy na wakacje, choć akurat nie w Góry Izerskie, które przy pierwszej wizycie sprawiły na nas ogromne wrażenie. W ogóle są one szerzej Polakom nieznane, a zdecydowanie warto je poznać. 

Łukasz Witkowski: Tym, co wyróżnia tę część Polski jest nie tylko piękno krajobrazów. Mieszkają tu też bardzo życzliwi ludzie, o czym mogliśmy się przekonać już na samym początku. Mieszkając w Warszawie zaczęliśmy sobie zadawać pytania o to, dokąd prowadzi nas praca ciągle dla kogoś. Ja pracowałem głównie na rzecz dużych firm nieruchomościowych, gdzie ciężko było cokolwiek zaplanować. Po 15 latach pracy stwierdziłem, że potrzebuję stabilizacji, o którą mimo wszystkich trudności życia na wsi – jest tutaj łatwiej. Praca w marketingu jest nieprzewidywalna, tu w zdecydowanej większości jesteśmy w stanie wszystko sobie zaplanować. I prowadzenie domu gościnnego to też dla nas nie tylko sama praca, ale przede wszystkim połączenie jej z naszymi pasjami.

Jakimi?

ŁW: Te pasje to góry i życie bliżej przyrody! Chociaż sam pochodzę z Mazur to od dawna uwielbiam górskie wędrówki. Po drugie lubimy robienie czegoś, co wiąże się z dobrą kuchnią, ale też dobrym designem. Stąd stworzenie domu gościnnego “Kwieci”, gdzie z jednej strony zadbaliśmy o utworzenie pięknego miejsca, które łączy jego historię ze współczesnym i nowoczesnym obliczem, a także dobrą i nieszablonową kuchnią oraz z wyjątkowym polskim designem. Mamy stare dusze i lubimy przywracać życie zapomnianym nieco miejscom, a wydaje mi się, że dobrze udało nam się to zrobić z tym budynkiem dawnej ewangelickiej szkoły. To nie jest naszą bajką, aby budować coś zupełnie nowego, tak jak jest to w przypadku pojawiających się jak grzyby po deszczu domków wypoczynkowych, mających przypominać chociażby sielskie stodoły. One wyglądają wszędzie tak samo – niezależnie od tego, czy powstają w górach czy nad Bałtykiem. 

Jak to się w ogóle stało, że szukając miejsca na nowy rozdział życia trafiliście na ten ponad 100-letni dom w niewielkich Kwieciszowicach? Dziś szerzej nieznanych, choć przed wojną były lubianym uzdrowiskiem, popularnym ze względu na otoczenie gór i lasów, a także krystalicznie czyste powietrze. 

ŁW: Tak, to prawda. Przed wojną mieszkało tu ponad 500 osób, a do Blumendorfu – bo tak wtedy nazywały się Kwieciszowice – przyjeżdżali licznie kuracjusze z różnych zakątków Niemiec. Jeździł tu pociąg z Berlina czy Drezna. Dziś w Kwieciszowicach mieszka zaledwie kilkadziesiąt osób, głównie osób starszych. Przed wojną była tutaj i karczma, poczta, domki dla turystów, klub kolarski. Teraz okolice te znów się rozwijają i mam nadzieję, że staną się taką polską Toskanią i ważnym miejscem na turystycznej mapie Polski. Ale bardziej takim miejscem dla turysty-wędrowca, który szuka tu spokoju i wytchnienia. Interesuje się tym, co dają lokalne ziemie. A jak trafiliśmy na ten konkretnie budynek? Przeglądając ogłoszenia dotyczące nieruchomości na Dolnym Śląsku w różnych portalach internetowych.

PL: Tak, ale sami przyjeżdżaliśmy też raz na jakiś czas w te okolice, żeby pojeździć sobie wiejskimi uliczkami, wypatrując napisów “sprzedam” przy wiejskich domach. Wiadomo, że nie wszyscy korzystają z internetu i to mógł być pomysł na znalezienie odpowiedniego miejsca dla nas. Dom w Kwieciszowicach zobaczyliśmy jednak po raz pierwszy w sieci, ale zastanawialiśmy się, czy jest to odpowiednie miejsce na urządzenie pensjonatu. Obawialiśmy się tego, że dom jest  zbyt mały, patrząc na niego od strony ulicy wydaje się, że przestrzeń jest tylko na parterze, a odczucie to potęgowały niewielkie okna. Ale pewnego wakacyjnego dnia przejeżdżaliśmy przez Kwieciszowice i zobaczyliśmy, że na parkingu stoi samochód. Stwierdziliśmy, że to pewnie właściciele są na miejscu, więc zatrzymaliśmy się i zapukaliśmy. W środku pachniało szarlotką, a właściciele – polsko-holenderskie małżeństwo, z którym do dziś się przyjaźnimy – pokazali nam piękny ogród z różami i licznymi krzewami. 

ŁW: I już nam się spodobało. Bo stworzone przez nas miejsce miało być takim, z którego można ruszyć na spacer i wycieczkę. Ale też miejscem, gdzie można odpocząć tuż obok niego, nie ruszając się nigdzie dalej. Stąd musiał być przy nim ogród z dużą przestrzenią wokół, a nie wciśnięty między inne zabudowania. Właściciele opowiedzieli też o historii związanej ze szkołą, o tym, że przed wojną dzieci miały lekcje WF-u, geografii czy przyrody właśnie w tym ogrodzie. I już wtedy wiedzieliśmy, że to to! Sama historia drzew znajdujących się wokół domu jest zresztą ciekawa. Przed wejściem do niego znajdują się dwa ogromne, 150-letnie kasztanowce. Były one sadzone często przed placówkami oświatowymi. Z tyłu ogrodu jest natomiast jesion, który był naturalnym odgromnikiem i z tego co wiemy, to właśnie ten gatunek drzew był sadzony dawniej z myślą o tej roli.

Od kupna budynku minie lada dzień, dokładnie w Halloween, pięć lat. Droga do powstania tego miejsca była długa. Na trasie Warszawa – Kwieciszowice – Warszawa przejechaliście ponad 30 tysięcy kilometrów, to niemal tyle co długość równika. Choć może i więcej, bo sami spieracie się, ile dokładnie tych kilometrów może być na liczniku. Jak wspominacie samą renowację budynku, było ciężko?

PL: Było sporo stresu i pracy, ale na szczęście budynek nie był w najgorszym stanie technicznym. Najtrudniejsze było dzielenie pracy i życia toczącego się cały czas w Warszawie z nadzorowaniem prac remontowych tu, w Kwieciszowicach. Co czwartek po południu wyjeżdżaliśmy na Dolny Śląsk, aby przez weekend działać z remontem, a później z projektowaniem wnętrza. Dziś nie wiem czy bylibyśmy w stanie tak intensywnie pracować nad tym, jak kiedyś, ale na pewno było warto.


Symbolem stworzonego przez was miejsca są historyczne drzwi, które zyskały kobaltowy kolor. W domu zachowało się jednak więcej autentycznych elementów, o które zadbaliście. To oryginalne belki konstrukcyjne, ponad stuletnia drewniana podłoga czy kamienne schody. 

PL: Sercem naszego domu gościnnego jest 60-metrowa sala wspólna. Są tu trzy duże okna, które dobrze doświetlają pomieszczenie, a wewnątrz niej też wiele historycznych elementów. Przede wszystkim zdjęliśmy wszystkie warstwy farby znajdujące się na ścianie, odkrywając autentyczne ściany z czasów, gdy była tu sala lekcyjna. Widać je nawet na zachowanych zdjęciach. Z kolei w korytarzu były współczesne płytki, jednak one nie licowały się ze schodami, więc stwierdziłem, że pod nimi musi coś być. I rzeczywiście, okazało się, że są tam stare przedwojenne płytki, które również odsłoniliśmy i oczyściliśmy. Ciekawa historia kojarzy się też z drewnianymi belkami w pokojach gościnnych. Znajdują się one na poddaszu. Wcześniej w tym miejscu był strych, a zachowane w tym miejscu belki są nawet ponumerowane cyframi rzymskimi. Robili to cieśle, którzy numerowali je po to, by wiedzieć w jakiej kolejności je stawiać.

Łączycie historyczne elementy z nowoczesnym polskim designem. Na ścianie dawnej klasy lekcyjnej, gdzie rozmawiamy, można zobaczyć specjalnie dla was zaprojektowane plakaty dotyczące przyrody Gór Izerskich. Zaprojektowała je podwrocławska  ilustratorka Aga Więckowska z pracowni Szaro Biuro.

ŁW: Tak, plakaty te przedstawiają dudka i firletkę poszarpaną – symbole fauny i flory Gór Izerskich. W pokojach znajdują się też grafiki polskich twórców Aleksandry Morawiak, Justyny Frąckiewicz i Poli Augustynowicz, krzesła projektu Nikodema Szpunara. W naszej sali wspólnej mamy też dużo bardzo nowoczesnych elementów wystroju, przestrzeń na kieliszki wykonaną z 30 metrów miedzi w naszej kuchni. Firma spod Częstochowy zrobiła nam granitowe blaty stołów. Znajdują się tu też żyrandole “Maria” wedle projektu mokotowskiej projektantki Pani Jurek stworzone ze 120 probówek na cześć Marii Curie-Skłodowskiej. Wspomniana już Aga Więckowska zaprojektowała też dla nas logo “Kwieci”. Grafika przedstawia kukułkę, która wyleciała ze starego zegara, symbolizującego też nasz dom. Kukułka czeka przed tym domem-zegarem i zaprasza do niego gości…

Tak jak i wy zapraszacie?

PS: Oczywiście, zapraszamy serdecznie! Jestem przekonany, że kto choć raz przyjedzie w Góry Izerskie, zakocha się w nich tak samo jak my!

Rozmawiał: Tomasz Kobylański

Zdjęcia: Tomasz Kobylański, archiwum Łukasza Witkowskiego i Piotra Lichniaka