Rozmowa z Janem Strumiłło – aranżerem wystawy „Aleksander Kotsis. Odcienie realizmu”

„Cały czas uczę się doceniać kulturę dziewiętnastego wieku…”. Rozmowa z Janem Strumiłło – aranżerem wystawy „Aleksander Kotsis. Odcienie realizmu” w Muzeum Narodowym w Krakowie. Wystawę można oglądać do 11 lipca.

Anna Gil: Na początek, standardowe ostatnio pytanie – jak radzi sobie Pan jako architekt w czasie pandemii? Czy wiele w tym czasie się zmieniło?

Jan Strumiłło: Dziękuję, radzę sobie wcale nieźle. Zlecenia wbrew obawom nie zamarły, a praca zdalna okazała się działać zaskakująco skutecznie. Największe wyzwania wiążą się z opieką nad dziećmi w sytuacji zamknięcia placówek, ale stawiamy im czoła jako rodzina z niewielką pomocą przyjaciół.

AG: To całkiem dobra wiadomość, zwłaszcza w kwestii zleceń! No właśnie, jednym z nich było wykonanie aranżacji do wystawy „Aleksander Kotsis. Odcienie realizmu” w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jak do tego doszło?

JS: Przyjąłem zaproszenie do przedstawienia oferty, która okazała się zwycięska. Dopiero wówczas zabraliśmy się za projektowanie. Historia jest ciekawa, bo przez pandemię zmieniło się miejsce, w którym wystawa miała być pokazywana. Pierwotną koncepcję stworzyliśmy dla Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie. Po przesunięciach spowodowanych wirusem zapadła decyzja o przenosinach do innego oddziału – Kamienicy Szołayskich i wtedy wymyśliliśmy tę wystawę po raz drugi.

AG: Zazwyczaj w kręgu Pańskich zainteresowań jako architekta, a także badacza (chodzi o publikację „Ukryty modernizm. Warszawa według Christiana Kereza”) pojawiają się realizacje modernistyczne. Poza tym realizował Pan aranżacje wystaw głównie twórców działających w XX wieku, na przykład Franka Stelli czy Wojciecha Zamecznika. Czy mieszczańska kamienica, która stała się ostatecznie miejscem czasowej ekspozycji dzieł XIX-wiecznego malarza, stanowiła duże wyzwanie?  Czy wcześniej realizował Pan podobny projekt?

JS: To wyjątkowa wystawa, pierwsza taka w moim dorobku. Przygotowując projekty wystaw, siłą rzeczy ma się do czynienia z dziedzictwem przeszłości. Tak się dotąd składało, że często były to dzieła z przeszłości najnowszej, czy to w przypadku wystaw przygotowanych dla warszawskiej Zachęty („Kosmos wzywa”, „Wojciech Zamecznik. Foto-graficznie”) czy dla innych instytucji (Zbigniew Dłubak „Struktury ciała” w Madrycie, „Frank Stella i synagogi dawnej Polski” w Muzeum Polin). Bogate, klasyczne wnętrza Kamienicy Szołayskich postawiły przed nami problemy, z którymi dotąd nie mieliśmy styczności, jednak zaprocentowały wcześniejsze doświadczenia i udało nam się, jak wierzę, wywiązać z zadania. Staraliśmy się jak zwykle uczynić z ograniczeń atut. W tym przypadku, głównym problemem były wyjątkowo niefortunne, a liczne, przypadkowe cokoły obudowujące infrastrukturę techniczną – doprowadzenia rur i kabli do urządzeń sterujących klimatem pomieszczeń. Zamiast udawać, że ich nie ma, wpadłem na pomysł, żeby je rozbudować i wykorzystać jako część systemu ekspozycyjnego. Pomalowane w określony sposób stały się prowadzącym motywem, który połączył sale o różnych kolorach.


AG: Kiedy mowa o wyzwaniach, na wystawie zaprezentowana została duża liczba dzieł. Jest ich prawie 250. Także dekoracja Kamienicy jest dosyć bogata. Jak udało się uniknąć efektu przesytu czy nagromadzenia?

JS: To jest efekt długiej pracy i negocjacji z kuratorką – Aleksandrą Krypczyk-De Barra. Rolą kuratora jest zapewnienie wystawie głębi merytorycznej. Znając dogłębnie przedmiot wystawy, chce on pokazać całe jego bogactwo i często okazuje się, że „wszystko jest ważne”. Naszą [projektantów] rolą jest natomiast ostudzanie kuratorskich zapędów, zwłaszcza jeśli chodzi o liczbę pokazywanych dzieł. Musimy powtarzać jak mantrę za Ludwigiem Miesem van der Rohe, że „mniej znaczy więcej”. W przypadku Kotsisa atutem wystawy jest rozległość przestrzeni kamienicy. Mimo to nie było łatwo zapewnić dziełom odpowiedniego „oddechu”. Dialog jednak przebiegał harmonijnie, a obie strony traktowały swoje argumenty ze zrozumieniem. Ostateczny efekt – wystawa – jest rezultatem obopólnych kompromisów, które kosztowały nas wszystkich nieco wysiłku.

AG: Efekt tych kompromisów zaskakuje, oczywiście pozytywnie. A czy samo malarstwo Kotsisa jest Panu bliskie, czy raczej zupełnie nie mieści się w kręgu Pańskich zainteresowań artystycznych?

JS: Osobiście korzystam z wyczytanej w „Ruchomym święcie” Hemingwaya rady Gertrudy Stein, która zalecała kupowanie obrazów młodych artystów współczesnych, zanim staną się znani. Mówiąc zupełnie poważnie, z Kotsisem zetknąłem się po raz pierwszy przy okazji pracy dla Muzeum Narodowego w Krakowie. Cały czas uczę się doceniać kulturę dziewiętnastego wieku i dlatego wiele przyjemności sprawiło mi obcowanie z dziełami Kotsisa. Urokiem pracy architekta jest możliwość i konieczność otwierania się na nową wiedzę i nowe wyzwania przy każdym kolejnym zadaniu.

AG: W nawiązaniu do rady Gertrudy Stein – ciekawa jestem Pana kolekcji prac młodych artystów współczesnych. Mógłby Pan o niej opowiedzieć?

JS:  Zacznijmy od tego, że miałem szczęście poślubić malarkę, dlatego też moja kolekcja uzyskała naturalną dominantę. Przed ślubem królowały u mnie grafiki i plakaty Tymka Jezierskiego, z którym współdzieliłem pracownię przez kilka lat. Wśród moich znajomych jest też kilkoro innych świetnych młodych artystów i staram się coś od nich kupować, ilekroć finanse pozwalają. Mam na przykład mały wczesny obraz Katarzyny Przezwańskiej i dwie prace Magdaleny Karpińskiej. Oboje z żoną bardzo lubimy prace na papierze Oli Micińskiej. Wysoko cenię rysunki Michała Jońcy, którego mam szczęście znać od dawna. Jednak ku mojemu ubolewaniu posługuje się on ostatnio głównie komputerem. Liczę, że kiedyś chwyci znowu za swój pisak.

AG: Wracając jednak do głównego tematu, czyli aranżacji wystawy dzieł Kotsisa, czy podczas jej projektowania, zgłębiania twórczości i sylwetki artysty odkrył Pan coś ciekawego? Coś, co stało się znaczące dla projektu?

JS: Najbardziej zainteresowały mnie wątki tatrzańskie. Sam kocham Tatry, czuję się z nimi mocno związany, także rodzinnie. W naszej rodzinie sięga to pokolenia wstecz, czasami z tragicznymi skutkami –  brat i siostra mojego dziadka zginęli podczas tatrzańskich wspinaczek. Zwróciłem uwagę na przedstawienia życia ludności Podhala w czasach Kotsisa. Teraz często wracam myślą do tych obrazów, ilekroć bawię w Zakopanem lub w Kościelisku, patrząc na przemiany w życiu mieszkańców tych okolic i w tamtejszym krajobrazie. Drewniane detale – lite ławy z drewna iglastego i wieka gablot stanowiące elementy zaprojektowanej aranżacji wystawy – zainspirowała góralska architektura z masywnej surowej świerczyny. To są, rzecz jasna, motywy przetworzone na język form współczesnych, ale mimo to wierzę, że nadal czytelnie podhalańskie.

AG: No właśnie, Aleksander Kotsis uchodził za miłośnika góralszczyzny i Tatr. Ludowość, lokalność, życie podkrakowskiej i podhalańskiej wsi to lejtmotyw jego twórczości. A czy dla współczesnego architekta, dla Pana ludowość to ciekawy temat? Chciałoby się zapytać –  hit czy kit?

JS: Wydaje mi się, że poszukiwanie autentyczności, tożsamości, staje się coraz powszechniejsze
w globalizującym się świecie. W tym kontekście sięganie do kultury ludowej, lokalnej, autentycznej nie może być kitem. Jest koniecznością i rzeczywistością projektową wiodących designerów. Moje zainteresowanie modernizmem, o którym wspominała Pani wcześniej, wiąże się z coraz bardziej krytycznym na niego spojrzeniem. Im lepiej rozumiem rewolucję modernistyczną, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że potrzeb psychologicznych i estetycznych człowieka nie da się rozwiązać w jeden uniwersalny „międzynarodowy” sposób. Obserwuję codziennie, że ludzie pragną być raczej częścią swojej wioski niż globalnej wioski, chcą „czuć się
u siebie”. Myślę, że kultura ludowa to wspaniały zasób, który może pomóc nam zrozumieć, jak tworzyć lepsze środowisko dla takiego „lokalnego” człowieka.

AG: Oprócz treściowych aspektów obrazów Kotsisa, uwagę zwracają też ich cechy formalne, w tym przede wszystkim gama barwna. Jest raczej stonowana, dość oszczędna, czasem wręcz monochromatyczna. Zaproponowana w aranżacji kolorystyka ścian jest natomiast dosyć intensywna. Dlaczego?

JS: Kolor jest dla nas bardzo ważnym środkiem wyrazu w tym projekcie. Użyliśmy go całkowicie świadomie, aby z jednej strony połączyć wiele oddzielnych pomieszczeń w jedną narrację, a z drugiej oddzielić od siebie sekcje tematyczne i zapewnić wyjątkowy charakter wydzielonym grupom dzieł. Charakterystyczne dla każdego z pomieszczeń intensywne barwy pozwalają wyróżnić grupy dzieł i stwarzają dla nich oprawę podobną do tej, dla której artysta je malował – dziewiętnastowieczny mieszczański salon. Cokoły, pomalowane na ciemny odcień fioletu będący jednocześnie kolorem wiodącym wystawy, prowadzą zwiedzającego przez labirynt pomieszczeń rozłożonych na dwóch piętrach. Zmiana koloru cokołu na jasnoniebieski pozwoliła nam jednoznacznie oddzielić sale komentarzowe od sal z dziełami Kotsisa.

AG: Pierwotna koncepcja odbiegała znacznie od ostatecznego efektu?

JS: Jestem zdania, że w tym przypadku udało się nam wyjątkowo wiernie zrealizować pierwotną koncepcję. Zmiany obejmowały głównie doprecyzowywanie kształtu elementów wystroju i niezbędne korekty rozmieszczenia dzieł. Cały proces był świetnie skoordynowany ze strony Muzeum i przebiegał we właściwym tempie według precyzyjnego planu. Dzięki temu udało się pokonać szalone trudności logistyczne wywołane przez pandemię i otworzyć wystawę na czas.

AG: I na sam koniec – gdyby miał Pan krótko przedstawić sposób, charakter, w jaki Pan działa jako architekt, co by Pan powiedział?

JS: Staram się nigdy nie zapominać, że działam w służbie moich zleceniodawców, a moim głównym celem ma być ich satysfakcja, nie moja. Po prostu chyba tkwi mi w głowie zasada wyniesiona w dzieciństwie z judo: „ustąp, aby zwyciężyć”.

AG: To ciekawe podsumowanie, bardzo przydatne. Dziękuję za rozmowę.

Wystawa „Aleksander Kotsis. Odcienie realizmu” w Muzeum Narodowym w Krakowie potrwa do 11 lipca 2021 roku. Magazyn whiteMAD jest patronem medialnym wystawy.

Czytaj też: Ciekawostki | Kraków | Sztuka| Kultura | Wydarzenia  | whiteMAD na Instagramie

fot. Łukasz Wojciechowski, Pracownia Fotograficzna MNK, wizualizacje: Jan Strumiłło Architekt