Sopoty. Fascynująca podróż po najsłynniejszym polskim kurorcie

„Myślę, że Sopot bez tej przeszłości byłby zupełnie innym miejscem. Właśnie dlatego był tak atrakcyjny w PRL-u, bo był inny, bo się zachował jako zubożały, ale przecież wciąż kurort. Namiastka salonu artystycznego, jakiegoś takiego high life’u, oczywiście na miarę peerelowską. Taki kawałek innego, lepszego świata” – pisze Tomasz Słomczyński w swoim najnowszym reportażu. Publikujemy fragment książki „Sopoty”, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne.

Reportaż “Sopoty” to osobista historia autora, a także wyjątkowa podróż po architekturze kurortu, jego złożonej i wielowiekowej historii oraz wielokulturowym obliczu. Warto spojrzeć na Sopot (a może… Sopoty?) z nieco innej perspektywy:

Mieszkanie przy Pułaskiego 14, które moja rodzina otrzymała „po Niemcach”, było w pełni wyposażone, więc te przedmioty z „przeszłości” od zawsze mnie tam otaczały. Żyrandole, stary zegar, meble, sypialnia, lustra, stoły, szafy pełne różnych dziwnych rzeczy. Lutnia, którą sprzedałem na Jarmarku Dominikańskim i do dzisiaj tego żałuję. Fortepian także stał w tym mieszkaniu, grywał na nim ten mój ekstrawagancki wujek również został sprzedany. Lampy naftowe, dwie mam do dzisiaj. Statuetki Mozarta, Wagnera. Dominowało w moim domu takie przekonanie, że większość tych przedmiotów to są jakieś ślady historii tego miejsca, chyba bardziej miejsca niż ludzi, i dlatego powinno się je ocalić. Co innego książki, gazety, magazyny, listy czy zdjęcia. Ta zasada w większości ich niestety już nie dotyczyła.

Budynek straży pożarnej przy ul. Armii Krajowej. Fot. Andrzej O., Wikimedia Commons

Poniemieckich książek, które mieliśmy w domach, nawet nie przyjmowali w antykwariatach, były niemieckie, więc niepotrzebne, bezwartościowe. W podstawówce była rywalizacja pomiędzy klasami na ilość przyniesionej makulatury. Znosiliśmy je więc do szkoły całymi workami. Pamiętam stosy, dosłownie stosy tych książek, gazet, pocztówek. Potem legenda głosiła… myślę, że to nawet nie legenda, tylko fakty, że facet, który prowadził kiedyś w Sopocie skup makulatury, już nie żyje, wyjechał do Niemiec, zamieszkał w Berlinie. Zgromadził dzięki skupowi w Sopocie ogromną kolekcję niemieckich książek, pocztówek i archiwalnych dokumentów, którą tam odsprzedał. Podobno dorobił się w ten sposób majątku. Śladów przeszłości było dużo wokół mnie. To były również starodawne spłuczki toaletowe, to był żeliwny piecyk w łazience, kurki do kranu, wrzutnie listowe z napisem: „Briefe”. Wszystko z czasem było wymieniane na bardziej nowoczesne. No i oczywiście same kamienice ze swoimi licznymi zdobieniami, rzeźbami, witrażami, wymyślnymi detalami architektonicznymi. I drewnianymi werandami.

Klatka schodowa przy ulicy Królowej Jadwigi. Fot. Tomasz Kobylański

Bawiliśmy się w Wyścig Pokoju żetonami z kasyna, których było wszędzie pełno, nie wiem, skąd się brały, chyba z „wykopalisk” i koleżeńskich wymian. Były bowiem taką naszą szkolną walutą. Chodziłem ze starszym bratem „na kopanie” tych żetonów. Pamiętam też w domu niemiecką encyklopedię, niemieckie meble. U cioci i wujka w pokoju stał wielki zegar z sową. Czasem my, dzieci, zadawaliśmy pytania: „Skąd ten zegar się tu wziął?”. „A od zawsze tu stał”, i tyle, wszystko było jasne. Wówczas pokutowało w rodzinach przekonanie, żeby dzieci nie wtajemniczać w niektóre sprawy, bo to mogło zaszkodzić.

Grywaliśmy w piłkę na trawniku, to było przed dzisiejszym Hotelem Chińskim, od czasu do czasu eksplorując różne dziwne miejsca. Mieliśmy wtedy może osiem, może dziewięć lat. Jeden z moich kolegów odkrył skrytkę w ścianie jakiegoś remontowanego budynku. W skrytce coś było. Podzieliliśmy się łupami. On wziął pistolet z nabojami, ja wziąłem głowę dzika, były tam jeszcze jakieś dokumenty. Nie pamiętam, który z nas wygadał się jako pierwszy, ale wieść o naszym znalezisku rozeszła się szybko. Pewnie za bardzo się tym naszym skarbem chwaliliśmy. Oczywiście nas, wtedy uczniów Szkoły Podstawowej numer 10, aresztowała szybko Milicja Obywatelska. Pistolet z nabojami nam zabrano, ale głowę dzika mogłem sobie zostawić, potem ją sprzedałem na Jarmarku Dominikańskim. Zresztą wiele rzeczy, tych „poniemieckich”, które znajdowałem na strychu i w piwnicy, sprzedawałem regularnie co roku na Jarmarku Dominikańskim. Teraz żałuję. Człowiek młody był i głupi.

Znalazłem go kiedyś w piwnicy rodzinnego domu, to był stary, zniszczony, wiszący zegar. Musiał tam leżeć dosyć długo. Miał odcięty jeden ozdobny bok, na drugim, tym zachowanym, był wyrzeźbiony orzeł. Zdobił go piękny cyferblat i złote wahadło. Zaprzyjaźniony rzeźbiarz odtworzył zniszczonego orła i inne drewniane ozdoby. Ale mechanizm wciąż nie chodził. W końcu stary sopocki zegarmistrz przywrócił go do życia. Zegar zaczął wędrować – wraz z moją żoną i dziećmi – przez kolejne nasze sopockie mieszkania, od Brodwina, przez ulicę 23 Marca, po dom w Karlikowie, gdzie mieszkamy z żoną do dziś. Zegar zawieszaliśmy zawsze na honorowym miejscu. Nakręcałem go zawsze ja, dwa razy w tygodniu, a on wybijał nam kolejne godziny. Kiedyś zegar, bez żadnej wyraźnej przyczyny, nagle przestał chodzić i w żaden sposób nie mogłem go uruchomić. Odwiedziłem więc tego samego zegarmistrza i okazało się, że starszy pan właśnie zmarł. A zegar do dziś milczy. Zamilkł razem ze swoim zegarmistrzem.

Gdy dorastałem, pewnie to było już w latach siedemdziesiątych, zacząłem zdawać sobie sprawę, że to są rzeczy po kimś „odziedziczone”, że te przedmioty były kiedyś własnością kogoś innego i nie wzięły się znikąd. To hasło „Zoppot” w oprawionym w skórę leksykonie musiało mi dać do myślenia, że moje miasto kiedyś też przecież nazywało się podobnie, ale jednak inaczej.

Przedwojenna pocztówka z Sopotu. Fot. fotopolska.eu

Już jako osoba dorosła znalazłem kiedyś w rodzinnym mieszkaniu rachunek za te poniemieckie meble i zapytałem: „Skąd to się wzięło, od kogo to kupowaliśmy?”. „A to był taki specjalny urząd, przychodził jakiś urzędnik, wyceniał, dawał rachunek i się wykupywało to, co było w mieszkaniu” – usłyszałem w odpowiedzi. Zdałem sobie sprawę, że to nie było tak, że wszystko „po Niemcach” brało się za darmo. Trzeba było wykupić meble, żyrandol, wyposażenie kuchni. I że przecież nie płaciło się za to wszystko byłemu właścicielowi, ktokolwiek nim był.

Nie, w dzieciństwie nie miałem świadomości, żebyśmy komuś coś zawłaszczyli, żeby ktoś nam pozostawił spuściznę, która by się nam nie należała. Wszyscy bawili się w wojnę, latali z „pepeszami”, dobrzy Rosjanie, wspaniali Polacy i oczywiście źli Niemcy. Czterej pancerni, kapitan Kloss i tak dalej… Ale żeby odczuwać jakiś moralny dyskomfort w stosunku do przejętego majątku, tych kamienic, mebli, bibelotów, to raczej nie… Takich refleksji i dylematów wtedy nie mieliśmy.

Ale gdyby wtedy, gdy byłem dzieckiem, ktoś powiedział, że Polaków na początku lat trzydziestych w Sopocie było znacznie mniej niż Żydów, to chyba nikt by nie uwierzył, to byłby szok – a przecież to prawda. No i nie było świadomości istnienia czegoś takiego jak Danziger czy nawet Zoppoter, że mieszkali tu tacy, którzy nie byli Polakami ani Niemcami, tylko byli „stąd”.

Synagoga w Sopocie spalona przez hitlerowców w listopadzie 1938 roku. Dziś na jej miejscu stoi blok

Przecież przedwojennej przeszłości Sopotu nie przerabiało się w żaden sposób w szkole. Mówiło się, że polski Sopot w czasie wojny Niemcy zajęli, ale potem nas „wyzwolono”, więc znowu nastała Polska. Można było odnieść wrażenie, że Niemcy tu przyszli na chwilę z Hitlerem i z Hitlerem sobie poszli, a w ogóle to Sopot jest starą kaszubską, czyli polską wsią, i z Niemcami nigdy nie miał nic wspólnego.

Myślę, że Sopot bez tej przeszłości byłby zupełnie innym miejscem. Właśnie dlatego był tak atrakcyjny w PRL-u, bo był inny, bo się zachował jako zubożały, ale przecież wciąż kurort. Namiastka salonu artystycznego, jakiegoś takiego high life’u, oczywiście na miarę peerelowską. Taki kawałek innego, lepszego świata.

Sopot w latach 70. XX wieku. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

To wszystko, ta przeszłość Sopotu, zachowana w tych wszystkich przedmiotach, ma ogromne znaczenie dla tych, którzy tak jak ja kochają to miasto dozgonnie i często dzisiaj ubolewają nad kierunkiem, w jakim ten współczesny Sopot zmierza. Można zadać pytanie: skoro Sopot jest tak drogi, przyjeżdżający płacą trzykrotność ceny noclegu w porównaniu do innych nadmorskich miejscowości, to za co płacą? Myślę, że płaci się za tę przeszłość właśnie. Za to, żeby poczuć się przez moment jak w innym, dawnym świecie, jak w wehikule czasu.

Czytaj również:

Sopot. Perła bałtyckich uzdrowisk ma już 200 lat!

Zdjęcia: Tomasz Kobylański, Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna (Wikimedia Commons, fotopolska.eu)

Zobacz również: Podróże | Sopot | Hotel | Architektura | Zabytek